Całość przejścia składa się z części tajskiej, mostu przez Mekong, którego nie można przejść na piechotę (busik, a jakże!) oraz z części laotańskiej, gdzie trzeba ogarnąć wizę. Granica czynna teoretycznie do 18. Oczywiście praca w weekendy i po jakiejś tam godzinie wiąże się z dodatkiem 1$ o czym informuje kartka nad okienkiem. Strona tajska leniwa, bus krótko, wiza też ok. Oprócz tego, że kosztuje jak za zboże, bo 31$ osoba. Byliśmy tam na koniec dnia, więc ruch był mały. Zeby nasz busik ruszył musieliśmy czekać ok 30 min, żeby zgarnąć jeszcze 2 osoby do kompletu. Co prawda zaproponowano nam dopłatę za 2 wolne miejsca, ale podziękowaliśmy :) Koszt 25 000 LAK/osoba, pewnie w drugą stronę taniej. Cel-centrum miejscowości, której nazwy nigdy się nie nauczę: Huay Xay, rano rejs!
W Huay Xay jest sporo hoteli i guesthouse. My oczywiście szukaliśmy dość długo, bo za drogo, brak miejsc… Finalnie spaliśmy u starej baby za 30 000 LAK, czyli ok 12 złotych za osobę. Babsko chciało z nami oczywiście pohandlować, ale najpierw kolacja. A tam to się dopiero działo! Kilka pozycji w menu, dobrze, będzie świeże! Okazało się, że tego nie ma, tamtego nie ma. No nic, działamy. Na szamę czekaliśmy chyba z godzinę, dziewczynka poprzynosiła wszystko na odwrót, nie policzyła części rzeczy, potem nas goniła. Ale przynajmniej wszystko z uśmiechem na ustach :)
Ogólnie o Laotańczykach czytaliśmy, że są mega wyluzowani, nie śpieszą się, są leniwi, wolą pospać zamiast wieźć cię za niższą cenę. To też przewijało się w relacjach z Laosu. Że jest mega na luzie. No i faktycznie tak było.