Fajnie, bo rozbiliśmy się 2 m (dosłownie) od plaży przy odpływie ok 50-100m. W nocy obudziły mnie fale pod samym namiotem, a z rana znów odpływ. Oczywiście noc koło rzeki, więc wody do picia pod dostatkiem.
Dzień miał nam przynieść maskonury i najdalej wysunięty pkt Europy na Zachód Latrabjarg (doczytałem, że występuje tam ok 40% światowej populacji Alki) , jakąś gigantyczną plażę piaszczystą Raudasandur i wodospad Dynjandi. Po drodze do Latra mija się wyrzucony wrak statku, przy samej drodze, a do tego droga jest malownicza oraz szutrowo-chujowa (ok 50km w jedną stronę). Za to fjordy niesamowite. Uroku dodawała mgła i nisko zawieszone chmury. Do tego najwyższe fjordy na Islandii i…maskonury!
Puffinsy zasługują na osobny akapit. Jakie to komiczne ptaki. Połączenie pingwina i tukana. W dodatku każdy z nich wygląda identycznie jak te z grafiki googla. Nie to, że w Google jakieś magiczne,czyste, wypachnione, a na żywo szare, smierdzące i brudne. Identyko! Każdy następny okaz jak kopia poprzedniego. Były na wyciągnięcie ręki. Generalnie to puffinsy wyglądają tak niezdarnie, że jak chodzą, to wyglądają jakby miały się wyjebać. Jak latają to jakby miały spaść do wody. Chyba te ptaki powędrowały na moją top listę zwierząt widzianych w środowisku naturalnym (wyprzedziły flamingi). A same fjordy były na szczycie listy TOP na Islandii do momentu aż dotarliśmy do lodowca...
Wracając (bo namioty zostaliwiliśmy rozbite, żeby przeschły) zjechaliśmy na tę plażę na R (to ta gigantyczna). Jedziemy, jedziemy, a nagle naszym oczom ukazała się gigantyczna zatoka wypełniona żółtym piachem. Nie "duża", nie "szeroka", nie "wielka". Ona była gigantyczna. Nie 10m szerokości, nie 100m. To miało pewnie w szczytowym miejscu ok 2-3 km wgłąb oraz (strzelam) 7-10 km długości. Na spacer wybraliśmy się w miejscu, gdzie samą plażą było do przejścia ok 1km do wody. Pięknie! Wracając okazało się, że całą piaszczysta zatoka widziana z góry jest…zalana. Czyli siedząc tam doświadczyliśmy przypływu,na szczęście nasza część zalewa się chyba tylko falami oceanu. Porównaliśmy zdjęcia odpływu i przypływu. Jaka to masa wody się wlewa i wylewa codziennie!
Niestety na wodospad Dynjandi nie starczyło już czasu (podobno pod nim jest darmowe pole namiotowe), żałujemy trochę. Składając namioty Monika nakradła jeszcze prądu od lokalsów. Chcieliśmy zapłacić, więc nie trafimy do piekła, ale nie było komu. Z ciekawostek, to auto było tak brudne (warstwa lukru z błota), że nie dało się otworzyć drzwi. Jak zacząłem go myć, to WIlhelm się oburzył, bo przestanie wyglądać terenowo, ale nie dało się wejść do środka, bo nie dało się chwycić klamki:D
O godzinie 19…złożyliśmy namioty i ruszyliśmy w drogę. Normalni ludzie o 19 to rozkładają namioty, a nie je zwijają, żeby przejechać kolejne 300 km :) Niestety odpuściliśmy skałę na jednym z północnych półwyspów (kolejne 35km szutrem w jedną stronę). Nocleg wypadł nam koło Hvammstagi. Wypadł,to dobre słowo... Była taka kupa z czasem i z miejscem do spania, że o 00:30 pękliśmy i rozbiliśmy się tam gdzie staliśmy, czyli przy małej drodze pomiędzy małą cysterną a szpulą na kabel :) Z rzeczy wartych wspomnienia, to tego dnia Krzysztof oszalał, kazał się wieść na jakieś zadupie, po czym o 23:30 poszedł w pole na totalnym pustkowiu w poszukiwaniu gorących źródeł. Ku naszemu zdziwieniu wrócił cały i zdrowy :D.