przystanek w Lop Buri planowaliśmy już wcześniej. Na wycieczce w Chiang Mai spotkana Meksykanka troche nam opowiedziała jeszcze o tym miejscu, co tylko utwierdziło nas w chęci odwiedzenia Miasta Małp:) Skąd ta nazwa? Małpy upodobały sobie świątynię w centrum miasta. Po opanowaniu jej terenu (są tam naprawdę dziesiątki małp) rozlały się na okoliczne ulice, sklepy. Małpy nie śledzą życia ludzi ze słupów czy z dachów. One w nim uczestniczą! Biegają po chodnikach pośród mieszkańców, wyciągają z samochodów zakupy, zaczepiają ludzi. Kosmos! My przygotowaliśmy się solidnie do spotkania z małpiszonami. Długi rękaw, minimum bagażu, wszystko szczelnie zamknięte (uwaga, małpy ogarniają otwieranie suwaków). Pierwsze przejścia przez ich teren były ostrożne, ale potem rzuciliśmy się w wir małp bez opamiętania. Im więcej małp na głowie tym weselej! Zabawa jest niezła. Samo oglądanie małp w przestrzeni miejskiej to już niezły fun, a jak biegają ci po głowie, próbują otworzyć plecak, przeskakują z osoby na osobę, to już w ogóle dobra zabawa. Co prawda z czasem robi się zbyt wesoło, bo szarpią za włosy, plecak, wskakują po 4 na raz. Ale mimo tego ciężko je opuścić:) Myśleliśmy, że słoni nic nie przebije, ale małpy dawały radę! Na pewno za 50 lat jak będziemy myśleć o Tajlandii, to miasto małp będzie jednym z pierwszych skojarzeń!
Hehe, na dzień dobry jedna z pierwszych małp wsadziła łapę w dziurę w plecaku Soto I wyciągnęła mu białe złoto - papier toaletowy:)