Niedziela to był nasz planowany dzień wyjazdu z Bułgarii. Nie udało się nam ogarnąć biletów przez net w Warszawie, więc zamiast na plażę, ruszyłem do kafejki. Też się nie udało. Szybki rajd po biurach podróży i najtaniej udało mi się znaleźć (po negocjacjach) za 73 lv w 1 stronę. Ale się żydzi nie chcieli targować. Postanowiliśmy, że zostajemy jeszcze 1 dzień w BG i ruszamy do Nessebaru (bilet 1 lv). Ruszyliśmy z Moniką, Długim i Eweliną. Pochodziliśmy po starym mieście. Piękniej niż 2 lata temu, bo mniej turystów. Załapaliśmy się na zachód słońca. Jest piękny, it's beautiful:)
Reszta ekipy dobija i ruszamy na wieczorny obchód Nessebaru i szamę. Nie zamawiajcie krewetek, jak jesteście głodni. Skubiesz to to przez 2 min i dostajesz w efekcie kawałek mięsa wielkości paznokcia:D Świeże i dobre, ale nie dla głodnego Sotomskiego. Jakiż on był wkurwiony skubiąc te krewetki! Powrót z Nessebaru zaliczyliśmy autobusem bez dachu (2 lv). Danka stwierdziła, że będzie niezła frajda i nie będzie pizgało. Kłamała. Pizgało.
W centrum obskoczyliśmy jeszcze pieczonego ziemniaka. Nie wiem, czy to przysmak bułgarski, ale nie widziałem tego nigdzie indziej, choć Monika twierdzi, że można go kupić na placu hipstera w Warszawie. Ziemniak z pieca z masłem i milionem dodatków typu ser, surówka, mięso, sos (8 lv, wersja ze wszystkimi dodatkami).
Część z nas ruszyła do domu, część do klubu. Jak się okazało, to był początek długiej nocy...